Po noclegu w Trat dostajemy sie rano do portu miejskim pick up-em. W porcie nie czekamy za długo bo promy kursują co godzinkę. Po około 50 minutowym rejsie jesteśmy już na Koh Chang. Ten kawałek lądu po Phuket to największa wyspa Tajlandii. Po zejściu z promu zmuszeni jesteśmy na wzięcie kolejnego pick up-a który zawiezie nas na wybraną przez nas plażę. Jak się okazuje nie jest to blisko. Wyspa jest górzysta i nasz samochodzik co i rusz wspina się pod stromy i kręty podjazd po to by za chwilę zjeżdżać w dół. Potem w górę i w dół. Odcinek około 20 km zajmuje nam około 30 minut. Wreszcie docieramy do celu. Zostawiamy Justynę z bagażami i wyruszamy na poszukiwanie jakiegoś miejsca do spania. Znajdujemy bardzo przyzwoity bungalow niedaleko od wody, z łazienką i moskitierą za 350 batów za noc. Jest tylko mały mankament w postaci jednego łóżka, ale jest na tyle duże że bez problemów się we troje zmieścimy. Po zainstalowaniu się nie pozostało nam nic innego jak udać się na zwiedzanie okolicy i sprawdzenie czy woda aby na pewno jest mokra i ciepła. Znajdujemy też malutką jadłodajnię gdzie rodzinka podaje specjały kuchni tajskiej. Wieczorkiem skaczemy jeszcze do baru na małe piwko. Tam zastaje nas nasza pierwsza burza tropikalna. Z nieba leje się tyle wody że nie widać na więcej niż 50 metrów, a ulice zamieniają się szybko w strumienie. Jesteśmy uwięzieni. Kupujemy następne piwo. Po około 2 godzinach ciągłego padania deszczyk troszkę zelżał. Postanawiamy to wykorzystać. Pakujemy laptopa w worek na śmieci wzięty z baru i udajemy się do naszej chatki, mając nadzieję że jeszcze stoi i że dach nie przecieka. Na szczęście wszystko jest w prządku. Zapadamy w sen.