Laos to takie miejsce gdzie czas odgrywa drugu planową rolę więc i my staramy się nie spoglądać na zegarek. Wstajemy tak jak się obudziliśmy. Następnie udajemy się na śniadanko. Na głównej ulicy jest mnóstwo straganów gdzie podają przepyszne kanapki z czym się tylko chce i fruit shakes. Karmimy do syta nasze tasiemce i ruszamy na podbój Watów - świątyń, których jest tu kilkanaście. Po około 2 godzinkach widzieliśmy już prawie wszystkie. Pewnie dlatego że miasteczko nie jest za wielkie, a i większość z nich leży koło siebie. Pozostało nam jeszcze wspięcie się na górę w środku miasta gdzie jest przed ostatnia świątynia w naszym planie, a skąd rozciąga się piękny widok na okolicę. Pokonawszy 196 schodków jesteśmy na miejscu. Świątynia jest zwyczajna, taka sama jak poprzednie. Nie ma w niej niczego ciekawego, ale widok na okolice rekompensuje wszystko. Robimy fotki i udajemy się w dalszą drogę. Tym razem do ostatniej świątyni, a zarazem najważniejszej. Tam oto znajduje się patriarcha Luang Prabang, a jak się okazuje sama świątynia jest tez najbardziej okazała. Potem jeszcze tylko popołudniowe zwiedzanie pałacu królewskiego, bo do początków 20 w Luang Prabang było stolica Laosu, oraz miejscem gdzie zamieszkiwał król. Tego też dnia zaczynamy mieć po raz pierwszy problemy z naszym aparatem fotograficznym. Zaczyna się zawieszać i często wyskakuje komunikat zoom error. Mamy nadzieje że mu przejdzie i doczeka do końca naszego wyjazdu. Wieczorem spotykamy na jedzeniu, oczywiście w ulicznej restauracji dwie belgijki z którymi jechaliśmy autobusem. Razem konsumujemy kolację, a następnie udajemy się na małe piwo. Umawiamy się też na jutrzejszy dzień na kolację, bo to zawsze przyjemniej zjeść w miłym towarzystwie. 23.25 jesteśmy z powrotem w hotelu. Troszkę zaczyna nas męczyć takie wczesne chodzenie spać. Z drugiej strony ma to swoje pozytywy. Bez budzika wstajemy około ósmej.