Dziś nie ma leniuchowania. Pobudka rano, szybkie ogarnięcie i już o 8 rano jesteśmy w banku żeby wymienić pieniądze. Potem szybciutko udajemy się na drogę przelotową przez miasto co by przypadkiem nie minąć autobusu który nie wiadomo kiedy nadjedzie. Nawet tubylcy nie wiedzą kiedy to może nastąpić. Powiadają że przeważnie jest około 9, ale zdarza się że i nawet o 12. A jak będzie pełny to się w ogóle nie zatrzyma :) Rozkładamy przy drodze nasze plecaki co by nas było dobrze widać i czekamy. Po około 30 minutach zaczepia nas pewien Laotańczyk i mówi żebyśmy się udali w kierunku turystycznego dworca autobusowego. Co prawda lokalny autobus się tam nie zatrzymuje ale jak nie przyjedzie ten to się możemy załapać jeszcze na turystyczny. Stwierdzamy że możemy oczekiwać na autobus idąc więc ruszyliśmy w kierunku dworca. Po około 40 minutowym spacerku jesteśmy na dworcu. Naszego autobusu jak nie było tak nie ma. Jeden czeka przy drodze wypatrując autobusu a drugi sprawdza autobusy turystyczne. Okazuje się że o 11.30 jest jeden i są jeszcze na niego bilety. Postanawiamy poczekać na lokalny przy drodze do 11.00, jak nie nadjedzie to się zabierzemy tym turystycznym, choć byśmy woleli z lokalesami. Zawsze to większa przygoda, możliwość poobserwowania ludzi no i o wiele taniej. Niestety, naszego busa nie ma więc pakujemy się do turystycznego i ruszamy w drogę. Podróż ma trwać około 8 godzin. Wydaje nam się to strasznie długo zwłaszcza że odległość to około 330 km. Już po 30 minutach dowiadujemy się czemu to będzie tak długo trwało. Droga zaczyna się robić coraz węższa tak że dwie ciężarówki mijają się na lusterka i często jedna z nich staje żeby ta druga mogła przejechać. Droga jest przyklejona do skały, taka mała półeczka na której ktoś położył asfalt. Przeważnie po prawej stronie mamy pionową ścianę do góry, a po lewej pionową ścianę w dół. Nasz autobusik sunie z przerażającą prędkością 30 - 40 km na godziną. Przez większość czasu jesteśmy na podjeździe. Czasami wspinanie trwa ponad godzinę. nie rzadko autobus redukuje bieg z dwójki na jedynkę i ledwo się wspina. Po około 4 godzinach podjazdu i 40 minutowym zjeździe w autobusie jest czuć zapach gotowanej wody w silniku i zapach palonej gumy z opon i przypiekanych hamulców. Podczas postoju pomocnik kierowcy za pomocą wiaderka z czerpakiem chłodzi chłodnicę i hamulce. Wszyscy są z tego bardzo zadowoleni, bo nie będzie tak śmierdziało i może nie doprowadzi do zagotowania się płynu w hamulcach, czego byśmy sobie nie życzyli. Widoczki na przepaście są bardzo ładne, ale niech pozostaną tylko widoczkami. Po 9 godzinach docieramy do celu. Teraz tylko jeszcze trzeba znaleźć jakieś lokum. Chodząc po mieście z plecakami co i róż ktoś zaprasza nas do swego moteliku co byśmy zamieszkali u niego. Na początku ceny są bardzo wygórowane a standard mizerny. Po około 40 minutach zaczepia nas młody chłopak na motorku i mówi że pracuje w pewnym moteliku i że jest tam tanio i czysto. Dajemy się zaprowadzić. Tak jak powiedział tak i było. Wynajmujemy sobie pokoik, co prawda bez łazienki, ale za to z super wygodnymi łózkami i w bardzo cichej okolicy. Robimy szybkie ogarnięcie i śmigamy zobaczyć co oferuje Luang Prabang nocą. Jak zwykle w Laosie o 24 trzeba być już w swoim hotelu więc o 23 zamykają wszystko, więc kładziemy się spać.