Dziś wstajemy troszkę później. Zegarek pokazuje 10.30. Agata jako pierwsza się ogarnęła i poszła przedłużyć nasz pokoik. Po jakiejś godzince wszyscy jesteśmy już zdatni do dalszych zajęć. Postanawiamy że dziś zrobimy sobie trekking do jaskini z leżącym Buddą. Jaskinia jest oddalona około 7 km od naszego miasteczka. Zjadamy syte śniadanko składające się z smażonego ryżu z kurczakiem, kupujemy odpowiedni zapas wody i wyruszamy. Droga szybko z asfaltowej przekształca się w ziemny dukt. Piasek ma tu kolor pomarańczowy. Droga wygląda prawie tak jak bieżnia na stadionie, albo kort tenisowy wysypany tartanem. Po każdym przejeździe samochodu podnosi się tuman kurzu, że przez chwilę nic nie widać. Już po niedługiej chwili cali jesteśmy pomarańczowi, zwłaszcza że w temperaturze 35 stopni nie trudno o pot na ciele. Po drodze do naszego celu mijamy kilka małych wiosek gdzie podpatrujemy toczące się tam życie. Strasznie podoba nam się w Laosie to że wszyscy są bardzo przyjezdni. Na każdym kroku słyszymy "sabadi" co po laotańsku znaczy dzień dobry - witaj, bądź pozdrowiony. Na nasz widok wybiegają dzieci z okrzykiem sabadi. Jesteśmy lokalną atrakcją bo większość białych korzysta tu z tuk tuków, albo rowerów. Po około 2 godzinnym spacerku docieramy do celu. Okazuje się że wejście do jaskini znajduje się około 250 m w pionie od miejsca gdzie jesteśmy. Po 20 minutowej wspinaczce i wypoceniu około litra wody jesteśmy przed wejściem, gdzie czeka już nasz przewodnik - kozica górska - którego wynajęliśmy jeszcze na dole. Zwiedzanie jaskini trwało około 40 minut. Widzieliśmy posąg leżącego Buddy oraz wspaniałe formacje skalne oraz kilka koloni nietoperzy. Po zejściu na dół które to trwało dłużej niż wchodzenie wyglądamy jak by ktoś wylał na nas wiadro wody. Dobrze że nie opodal przepływa górski strumyczek w którym to można się kąpać z czego z dziką radością korzystamy. Schłodzeni, odświeżeni ruszamy w drogę powrotną. Czas nieubłaganie biegnie. Z zegarka wynika że ostatni kawałek naszej wędrówki będziemy pokonywać już po zmroku. Na szczęście mamy ze sobą czołówki więc widzimy gdzie idziemy. Szczęśliwie docieramy do domku. Jesteśmy zmęczeni, bolą nas nogi od łażenia i wspinania, ale jesteśmy bardzo zadowoleni bo dzień był bardzo udany. Idziemy jeszcze tylko coś zjeść i zapadamy w sen. Jutro rano Agata nas opuszcza i jedzie na równinę dzbanów, a my prawdopodobnie zrobimy sobie dzień nic nie robienia.