Noc w autobusie minęła strasznie szybko. Pewnie dlatego że jednak poprzedni dzień był bardzo intensywny. O 6 rano byliśmy już na dworcu w Vientiane. Odbieramy bagaże i próbujemy sie przedostać na inny dworzec autobusowy z którego odchodzą autobusy na północ. Jako że jest jeszcze na dworcu sporo białych to ceny za tuk tuki są strasznie wysokie. Czekamy chwilę. Jak już tylko my zostaliśmy i tubylcy udaje nam się bez większego trudu znaleźć osobę która nas zawiezie tam gdzie chcemy za mniej niż połowę tego co było przed 10 minutami. Lądujemy na dworcu autobusowym przy porannym targu. Znajdujemy autobus o 7.30 do Vang Vieng. Zajmujemy miejsca pośród tubylców i ich bagaży. Czasem jest wo worek ryżu, czasem kogut, a czasem worek pieczywa tostowego przywiązany do barierki na środku przejścia. Paweł z Agatą pilnują bagaży i co ważniejsze miejsc siedzących a ja się udaję na rekonesans po targu w poszukiwaniu czegoś na śniadanie. Znajduje stanowisko robienia kanapek i zaopatruje nas w dość pokaźny zestaw podróżny. W drodze powrotnej jeszcze tylko picie i możemy jechać.
Drogi w Laosie nie należą do najlepszych. 250 km podróż zajmuje nam około 4 godzin. Po cześć to też za sprawą leciwego autobusu, skrajnie przeładowanego, gdzie ludzie siedzą w przejściu na plastikowych stołeczkach, ale też prze z to że ciągle się wspinamy. Jak się później okazuje Vang Vieng to brama do gór Laosu. Po czterech godzinach spędzonych z lokalesami jesteśmy na miejscu. Autobus wysadza nas na środku drogi w środku miasteczka. Zabieramy nasze plecaki i idziemy szukać czegoś do spania. Jak to zwykle do tej pory bywało nie ma z tym większego problemu. Motelików jest pełno trzeba tylko znaleźć ten z odpowiadającym ci standardem i ceną. My znajdujemy bardzo rozsądny pokój trzy osobowy z dwoma łóżkami. Agata zajmuje pojedyncze a my z Pawłem podwójne. Po odświeżeniu się i przebraniu jest godzina 14. Postanawiamy ruszyć na jakieś zwiedzanie miasteczka. Jako że podobno mają tu fajne jaskinie postanawiamy się udać do jednej z nich. Po ponad kilometrowym saperku docieramy na miejsce. Płacimy za wstęp i jesteśmy oprowadzeni. Jaskinia okazuje się totalnym niewypałem. Troszkę zdegustowani udajemy się na jedzonko. Agata udaje się na internet a my na wieczorne zwiedzanie miasteczka. Znajdujemy fajny bar nad rzeczką gdzie chyba bawi się całe miasteczko. Postanawiamy zostawić w pokoju niepotrzebne rzeczy i wrócić tu na zabawę. Zabiera się z nami też Agata. Zabawa była wyśmienita, niestety tylko do 23.30, bo zgodnie z prawem Laotańskim od 24 jest godzina policyjna i wszyscy powinni przebywać w swoich domach.