Poranna pobudka, prawie jak w wojsku. Budzik dzwoni o 5.00 Po kolei wstajemy. Jeden się myje reszta robi kanapki i pakuje plecaki. O 6.00 ma pod nasz hotel podjechać busik. Jesteśmy gotowi. Czekamy troszkę na nasz transport który przybywa o 6.30. Pakujemy się i zajmujemy strategiczne miejsce koło Australijek. Nasz busik staje co i rusz koło kolejnego hoteliku i zbierak kolejnych wycieczkowiczów. Jak już jesteśmy wszyscy wyjeżdżamy za miasto. Przez pierwsze 2 godziny tylko jedziemy. Widoki za oknem są zwyczajne jak na Wietnam więc idziemy spać. Budzimy się jak autobus staje. To przystanek na śniadanie które mamy w cenie wycieczki. My z Pawłem wybieramy omlet, a Kermit zamawia kanapkę z serem. My dostajemy bułkę a do tego omlet chyba z 2 jajek, a biedny Kermit taką bułkę jak my oraz jeden trójkącik serka topionego. Wszyscy stwierdzają ze dobrze że mamy nasze kanapki. Wyciągamy po bule i jesteśmy szczęśliwi. Ruszamy dalej. Od śniadania jedzie z nami anglojęzyczny przewodnik opowiadający historię strefy zdemilitaryzowanej, wojny z amerykanami i francuzami, walki podczas wojny domowej i wszystkie inne ciekawostki. Zwiedzamy bazę amerykańskich Marines, lotnisko polowe z którego startowały bąbowce B-52 na Ha Noi. Oglądamy pas szerokości 4 km który był linią demarkacyjną wzdłuż 17 równoleżnika, a następnie zwiedzamy tunele Wietkongu, oraz tunele i podziemne wioski które zostały wykopane przez wieśniaków aby przetrwać amerykańskie naloty. Tunele są dość wysokie mają około 160 cm wysokości i od 60 do 90 cm szerokości. Wieśniacy stworzyli cały system tuneli łączący różne wioski. w tunelach były pokoje mieszkalne w których żyły rodziny, była kuchnia, WC, łazienka, szpitali i izba położnicza gdzie przyszło na świat około 50 dzieci. Robi to naprawdę piorunujące wrażenia co człowiek potrafi zrobić by przetrwać.
Tunele są naszym ostatnim punktem wycieczki. Teraz czeka nas około dwóch, może dwie i pól godzinna jazda powrotna. Jesteśmy jakieś 80 km od Hue ale tutejsze drogi są straszne a i to co wyczyniają kierowy nie pozwala na jazdę szybciej niż 60 km na godzinę.
Po powrocie jesteśmy głodni. Uderzamy na miasto w poszukiwaniu jedzenia, oraz ksera. Krystian jutro nas opuszcza i jedzie sam do Sajgonu do Toniego. My w Sajgonie będziemy pewnie dopiero za jakieś 10 dni. Po drodze chcemy zwiedzić jeszcze kilka miasteczek na które Krystian nie ma już czasu. On chce zobaczyć Sajgon a potem jeszcze Angakor w Kambodży. Po kilku nieudanych próbach udaje nam się zrobić ksero przewodnika w sklepie z komórkami. Krystian jest szczęśliwy bo udało mu się zbajerować obsługę i nie płaci za to nic. Szwendając się po mieście w poszukiwaniu jedzenia napotykamy co chwila miłe restauracyjki serwujące wszelkiego typu jedzenie. Niestety są to miejsca dla amerykańskich turystów a i ceny są nie najniższe. W końcu udaje nam się znaleźć wózek pełen specjałów smażonych w głębokim tłuszczu. Zamawiamy sajgonki na które mam ochotę od kilku dni. Są wyśmienite. Wszyscy się najadamy. Całość wieńczymy bananem w cieście. Płacimy za całość niecałe 40 000 dongów (2,2 USD). Już wiemy że jutro też tu wrócimy.
Wracamy do hotelu. Krystian się pakuje, a my negocjujemy cenę za pokój. Ostatecznie będziemy się jutro przenosić do innego, tańszego.